Musisz przetłumaczyć "POMYŚLĘ O TYM" z polskiego i użyć poprawnie w zdaniu? Poniżej znajduje się wiele przetłumaczonych przykładowych zdań zawierających tłumaczenia "POMYŚLĘ O TYM" - polskiego-niemiecki oraz wyszukiwarka tłumaczeń polskiego. Sursa foto: Profimedia. Eroina romanului „Pe aripile vântului” de Margaret Mitchell, Scarlett O’Hara, este o frumusețe rară (cu ochii săi verzi și părul castaniu) care trece prin vremurile de restriște ale Războiului Civil și epocii de reconstrucție ale Statelor Unite ale Americii. Scarlett O’Hara împrumută mai mult din Brief Synopsis. Read More. The second of the "Moviola" segments, a light-hearted look at David O. Selznick's search for his "Gone With the Wind" leading lady, was acclaimed as the best of the three and brought Emmy Award nominations to Tony Curtis as Outstanding Actor for his Selznick, in supporting acting categories to Harol. By Rachel L. Martin January 13, 2014. Today is the 75th anniversary of the announcement that Vivien Leigh would play Scarlett O'Hara in Gone With the Wind. Guest blogger Rachel L. Martin, assistant director of the Center for Historic Preservation at Middle Tennessee State University, reflects on the decision to cast Leigh and the film's item 5 Hallmark Gone with the Wind Scarlett O'Hara Ornament #1 Series 1997 Red Dress Hallmark Gone with the Wind Scarlett O'Hara Ornament #1 Series 1997 Red Dress $9.99 +$5.00 shipping Evergreen inspiration in the Top 10 songs of October. Advertisement. Chords: E, A, D, F#. Chords for Scarlett O' Hara - Jet Harris and Tony Meehan Stereo.. Chordify is your #1 platform for chords. Play along in a heartbeat. Scarlett O'Hara, bohaterka powieści „Przeminęło z wiatrem” mawiała tak w obliczu trudności, jakich doświadczała na swej drodze. Czy stosowana przez nią strategia jest przejawem odwlekania? Czy wręcz przeciwnie, zdrowego rozsądku? „Pomyślę o tym jutro” To przejaw prokrastynacji? Czy przejaw zdrowego rozsądku? Jaki jest Presenting “Let Go” by Scarlett O’Hara. What do you think of this track? Leave your thoughts in the comments.More information on the band can be found at:htt „Pomyślę o tym jutro”. Czy strategia Scarlett O'Hara jest skuteczna? Scarlett O'Hara, bohaterka powieści „Przeminęło z wiatrem” mawiała tak w obliczu trudności, jakich doświadczała na swej drodze. Available on all streaming platforms and at ScarlettOHaraBand.comSubscribe to our YouTube channel: https://bit.ly/SohscribeWritten & Produced by: Scarlett O' 4cUfTUu. Wydawnictwo Dobra Literatura Słupsk 2014 Wydawnictwo Dobra Literatura Słupsk 2014 Co­py­ri­ght © by Ka­ta­rzy­na Mi­cha­lik-Ja­wor­ska Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Do­bra Li­te­ra­tu­ra, 2014 Wszel­kie pra­wa za­strzeżone All ri­ghts re­se­rved Książka ani żadna jej część nie mogą być pu­bli­ko­wa­ne ani w ja­ki­kol­wiek inny sposób po­wie­la­ne w for­mie elek­tro­nicz­nej oraz me­cha­nicz­nej bez zgo­dy wy­daw­cy. Re­dak­cja i ko­rek­ta: Jo­lan­ta Chro­stow­ska-Sufa Ko­rek­ta: Ju­sty­na Ja­kub­czyk Skład książki i wer­sji elek­tro­nicz­nej: Mag­da­le­na Woj­tas, Vir­tu­alo Sp. z Pro­jekt okładki: Ilo­na Go­styńska-Rym­kie­wicz Fo­to­gra­fia au­tor­ki: Anna Igna­tow­ska Cy­tat na okładce i w treści książki nawiązuje do za­miesz­czo­ne­go jako mot­to wier­sza Le­opol­da Staf­fa Pod­wa­li­ny (Po­ezja na­sze­go wie­ku, WSiP, War­sza­wa 1989). ISBN: 978-83-64184-11-6 Wy­daw­nic­two Do­bra Li­te­ra­tu­ra wy­daw­nic­two@do­bra­li­te­ra­tu­ Bu­do­wałem na pia­sku I zwa­liło się. Bu­do­wałem na ska­le I zwa­liło się. Te­raz bu­dując, za­cznę Od dymu z ko­mi­na. Le­opold Staff, Pod­wa­li­ny SŁYSZAŁEM, ŻE ZNO­WU JĄ OD­RA­TO­WA­LIŚCIE! Czy w tym ku­rew­skim szpi­ta­lu nie ma ab­so­lut­nie ni­ko­go, kto miałby odro­binę cy­wil­nej od­wa­gi, by z tym wresz­cie skończyć? – Pana córka żyje. Nie po­wi­nien się pan cie­szyć? – Żyje? Pani to na­zy­wa życiem?! Musi być pani ja­kimś po­two­rem! – Ja? Gdy­by to była moja córka, byłabym tu co­dzien­nie! Przy­cho­dzi pan do niej raz na kil­ka mie­sięcy, a mnie pan oskarża? – Co pani może o tym wie­dzieć? Czy pani w ogóle ma dzie­ci? – Nie, ale je­stem tu co­dzien… – nie po­zwo­lił mi skończyć. – To o czym my w ogóle roz­ma­wia­my? Jak, pa­niu­siu, będziesz miała swo­je dziec­ko, a naj­le­piej cho­re – wte­dy… wte­dy możesz mnie osądzać. *** Pierw­szy raz płakałam w pra­cy. Zbie­gam po scho­dach, potrącając jakąś ko­bietę. Na­wet nie mówię „prze­pra­szam”. Właści­wie nie je­stem na­wet pew­na, czy to była ko­bieta. Muszę się jak naj­szyb­ciej do­stać na świeże po­wie­trze. Jesz­cze chwi­la i zwy­mio­tuję. Nie umiem tego wytłuma­czyć. Tyle lat pra­cy i na­gle taka re­ak­cja. Nie był to trud­niej­szy przy­pa­dek od po­zo­stałych. Od dzie­siątek in­nych w ciągu tych dzie­sięciu lat, gdy pra­cuję jako pielęgniar­ka na od­dzia­le kar­dio­lo­gii. Tu są same ciężkie przy­pad­ki. Pamiętam, jak spy­tałam swoją siostrę, ile lat może mieć dziec­ko ważące czte­ry i pół kilo. Chwilę się wahała. Jej tyle miało, gdy się uro­dziło. Założyła jed­nak, że to jest cho­re, więc pew­nie ma z sześć czy sie­dem mie­sięcy. Ania ma czte­ry lata. Od trzech i pół roku jest u nas. Sama nie je, nie sie­dzi, nie załatwia swo­ich po­trzeb. Jej mózg jest prak­tycz­nie mar­twy. Do tego ma cho­re ser­ce. Nie żyje. We­ge­tu­je. Po­zba­wio­na świa­do­mości leży w szpi­tal­nym łóżecz­ku, po­karm do­sta­je dożyl­nie. Umie­rała pięć razy. Dziś re­ani­mo­wa­liśmy ją po raz szósty. Pierw­szy raz w pra­cy płakałam. Mo­dliłam się, by tym ra­zem re­ani­ma­cja się nie udała. Aby ktoś odważniej­szy podjął de­cyzję, że po­zwo­li­my jej umrzeć. Nie mogłam pa­trzeć na jej cier­pie­nie. Od­ra­to­wa­liśmy ją. A ja po­czułam, że muszę ra­to­wać sie­bie przed spa­zma­mi tar­gającymi moim ciałem. Wciągam głęboko po­wie­trze. W żaden ra­cjo­nal­ny sposób nie umiem wytłuma­czyć re­ak­cji swo­je­go or­ga­ni­zmu. Po­dobną sy­tu­ację przeżyłam raz. Kie­dyś. Daw­no. Gdy za­czy­nałam pracę w tym za­wo­dzie. Cze­mu dziś? Cze­mu właśnie te­raz? Po­wo­li szum w uszach za­czy­na usta­wać, a or­ga­nizm się wy­ci­sza. Muszę wra­cać. Ale jesz­cze chwi­la. Jesz­cze je­den od­dech. Wstaję i po­wo­li ru­szam scho­da­mi na od­dział. Wszyst­ko jest jak za­wsze. Świat się nie za­trzy­mał. Nikt na­wet nie przejął się tym, co przed chwilą zaszło. Ko­lej­ny dzień pra­cy. Jak każdy od dzie­sięciu lat. Za­raz za por­tierką skręcam w pierw­sze drzwi na pra­wo. Nie mam siły po­ka­zać się którejś z dziew­czyn. Nie chcę zo­ba­czyć w ich oczach, że to nie ma zna­cze­nia, że nie wol­no dać się po­nieść emo­cjom. Na­sze mot­to. In­a­czej nie mogłabym tu pra­co­wać. Co za­tem zda­rzyło się dziś? Czy to jest ten osławio­ny kry­zys, przed którym ostrze­ga nas star­szy per­so­nel? Uporządkuj myśli – przy­wołuję sie­bie. – Je­steś Scar­lett O’Hara. Pomyślisz o tym ju­tro – od­dech, odwrót i uśmiech nu­mer trzy do małego pa­cjen­ta. Źle wy­brałam drzwi. Za­miast do po­ko­ju ma­luchów wchodzę do piętna­sto­let­nie­go au­ty­stycz­ne­go Krzy­sia. Nic! Będę się uśmie­chać. Muszę się uśmie­chać, prze­cież to człowiek. Pod względem men­tal­nym dziec­ko, nie na­sto­la­tek. Spraw­dzam mo­ni­tor i mój wzrok wędru­je wyżej, wzdłuż brązo­wa­wej ścieżki biegnącej aż do okna. Zre­zy­gno­wa­na spoglądam na nie­go z wy­rzu­tem. Uśmie­cha się ra­do­sny, jak­by udało mu się spłatać naj­lep­sze­go z możli­wych figlów. Twarz dziec­ka, po­stu­ra do­rosłego mężczy­zny. I męskie re­ak­cje na mój wi­dok. Do­brze, że go to cho­ciaż nie za­wsty­dza, bo nie ma kom­plet­nie świa­do­mości, co się z nim dzie­je. Dum­nie wyciąga wy­ma­zaną kałem łapę. Leży u nas już trzy mie­siące i co­dzien­nie ta sama hi­sto­ria. Ar­ty­sta porąbany. Wra­cam do sie­bie. Nie wiem, gdzie byłam przed chwilą, ale Krzyś ściągnął mnie sku­tecz­nie na zie­mię. Do ro­bo­ty. *** Ostre światło prze­dzie­ra się pod przy­mkniętą po­wiekę. Ja­skra­wy neon dwor­ca PKS wdzie­ra się bru­tal­nie w mój sen. Zasnęłam? Mu­siałam być bar­dzo zmęczo­na. Do­brze, że nie prze­spałam przy­stan­ku. Pod­ry­wam się szyb­ko z miej­sca i potrącając współpasażerów, dosłownie wy­pa­dam na zewnątrz. Otu­lam się szczel­niej swe­trem, bo mimo dość ciepłego sierp­nia wie­czo­ry by­wają już ra­czej chłodne. Skręcam za „De­li­ka­te­sa­mi 24h” czyn­ny­mi od go­dzi­ny szóstej do go­dzi­ny dwu­dzie­stej dru­giej. Właści­ciel twier­dził, że ta na­zwa na­ga­nia mu klientów. Jesz­cze dwie prze­czni­ce i będę w swo­im miesz­ka­niu. Wezmę gorącą kąpiel, wtulę się w Mar­ci­na, po­zwolę wy­ma­so­wać so­bie sto­py. Plan jest do­bry. Może w za­mrażarce jesz­cze są ja­kieś lody? Dru­gie piętro, trze­cie, za­mek, klucz, drzwi. Ci­sza. Ci­sza? Pew­nie wy­szedł. Może to na­wet le­piej. Jeśli nie wróci, to po kąpie­li pójdę pro­sto do łóżka. Tak zmo­dy­fi­ko­wa­ny plan też ma swój urok. A kąpiel zmy­je ze mnie ten dzień. Spi­nam włosy na kar­ku, odkręcam ku­rek. Ubra­nie tra­fia pro­sto do ko­sza na bie­liznę. Przy­dałoby się zro­bić pra­nie. Z ko­sza wy­sy­pują się już brud­ne rze­czy. Pomyślę o tym ju­tro. Ju­tro mam dyżur w nocy, zdążę rano ogarnąć trochę ten bałagan. De­stroy – ar­ty­stycz­ny nieład, jak ma­wia mój mąż. A właśnie. Cie­ka­we, gdzie się szwen­da po nocy. Ach, mecz. Wspo­mi­nał coś wczo­raj. A może przedwczo­raj? Dni stają się ta­kie do sie­bie po­dob­ne. A prze­cież nie je­stem jesz­cze sta­ra. No, może doj­rzała też nie je­stem. Trzy­dziest­ka na kar­ku nie uspra­wie­dli­wia znużenia. Co w ko­szu na bie­liznę robią pod­pa­ski? Mu­siały spaść z półki (tyl­ko cze­go on szu­kał w mo­ich rze­czach?). Opłaca się je upy­chać na półkę? Nie, po­win­ny lada mo­ment być po­trzeb­ne. Ile minęło dni? Dwa­dzieścia pięć, dwa­dzieścia sześć? Mat­ko, jak ten czas leci. Muszę się jakoś po­zbie­rać do kupy, bo nicze­go już nie kon­tro­luję. Ka­len­da­rzyk! Gdzie mój ka­len­da­rzyk? Grze­bię w to­reb­ce już dobrą mi­nutę i nie mogę go na­mie­rzyć. Pamiętam, jak kie­dyś w pociągu siedząca na­prze­ciw­ko mnie para sprze­czała się żar­to­bli­wie, kto jest większym bałaga­nia­rzem. On nie­opatrz­nie zaczął opo­wia­dać o dam­skiej to­reb­ce. Dość nie­roz­ważny krok, ale mógł mieć może sie­dem­naście lat i nie zdążył opa­no­wać jesz­cze tych kil­ku pro­stych za­sad uni­ka­nia kon­fliktów. Dziew­czy­na, naj­wy­raźniej nie­zbi­ta z tro­pu, od­po­wie­działa z właści­wym tyl­ko na­sto­lat­kom wdziękiem, iż on nie zna pro­ste­go stop­nio­wa­nia: bałagan – bur­del – dam­ska to­reb­ka. Mam! Dziś jest sie­dem­na­sty, to ile to dni? Trzy­dzieści sześć! Wy­klu­czo­ne! Spraw­dzam raz jesz­cze i sia­dam na se­de­sie. To nie­możliwe. Za­wsze mie­siączkuję jak w ze­gar­ku, dwa­dzieścia pięć – dwa­dzieścia sześć dni. Może to stres? A może ane­mia? Ostat­nio przełożona zwra­cała mi uwagę, że je­stem wyjątko­wo bla­da. Ciąża? Iskra szyb­ko gaśnie. Od sześciu lat sta­ra­my się o dziec­ko. Bez­sku­tecz­nie. Ro­bi­liśmy ba­da­nia. Oby­dwo­je. Choć, jak twier­dzi mój mąż, to „na pew­no moja wina, bo z nim jest wszyst­ko w porządku”. I była moja. Nie umiałam utrzy­mać za­rod­ka w początko­wej fa­zie ciąży. Nie mówi się na­wet o po­ro­nie­niach. Jest na to od­dziel­ny ter­min – mi­kro­po­ro­nie­nia. Nie da się usta­lić, czy za­chodzę w ciążę, a jeśli w ogóle za­chodzę, to ile razy byłam w ciąży. Za­nim za­ro­dek się za­gnieździ, już go nie ma. Próbowałam się na­wet le­czyć. Odpuściłam. Ile razy można przeżywać zawód? Ile razy można nie­cier­pli­wie cze­kać i z drżeniem mo­dlić się, by tym ra­zem… To za­wsze było dwa­dzieścia pięć – dwa­dzieścia sześć dni i krwa­wie­nie przy­cho­dziło, nie po­zwa­lając na­wet na złudze­nia, że może tym ra­zem… Pomyślę o tym ju­tro. Dziś tyl­ko kąpiel i sen. Wsu­wam się pod świeżą pościel z uczu­ciem ulgi. Przy­najm­niej pamiętał, że pro­siłam, aby wy­wie­trzył pościel na ta­ra­sie. Jak miło. Jed­na owiecz­ka, dru­ga owiecz­ka, ta trze­cia ma wyraźnie twarz Ani. Odejdź, proszę. Muszę od­począć. A jeśli je­stem w ciąży i po­ro­nię? Jak już będzie można określić, że byłam. I że ono było. A jeśli urodzę i będzie cho­re jak Ania? Czy star­czy mi na to sił? Jej ro­dzi­ce na początku miesz­ka­li w szpi­ta­lu. Po roku by­wa­li. Po dwóch zaglądali. Ojca Ani wi­działam ostat­nio na Dzień Dziec­ka. To będzie już trzy mie­siące pra­wie. Nie po­win­nam ich winić – ona nig­dy nie opuści szpi­ta­la, oni nig­dy nie będą mie­li dziec­ka. Ale ja bym była inna. Wiem to! Gdy­bym tyl­ko mogła mieć dziec­ko… Miałam spać, ale natłok myśli nie po­zwa­la odpłynąć. A tak po­trze­buję od­po­czyn­ku. Klucz w drzwiach. Mar­cin. Jak do­brze. W jego ra­mio­nach na­tych­miast zasnę. Jak za­wsze. Tyl­ko że on wca­le nie idzie do sy­pial­ni, ale do po­ko­ju. Włącza po ci­chu te­le­wi­zor. Słyszę, że rozkłada ka­napę. Wyciągnął koc, znam go i jego na­wy­ki jak zły szeląg. Za­raz zaśnie przed tym te­le­wi­zorem, ale do sy­pial­ni nie pójdzie. Gdzie mój te­le­fon, która jest go­dzi­na? Dru­ga trzy­dzieści! Stra­ciłam po­czu­cie cza­su. Ale on, zda­je się, że też. Mecz trwał do dwu­dzie­stej pierw­szej trzy­dzieści. Co­raz częściej za­sy­pia przed te­le­wi­zorem. Nie będę się te­raz jesz­cze tym zadręczać. Pomyślę o tym ju­tro. *** Wstaję, Mar­ci­na już nie ma. Może to i do­brze, prze­myślę so­bie wszyst­ko na spo­koj­nie. Przez ko­lej­ne dni jed­nak także nie mamy oka­zji na sie­bie tra­fić. Na­sze dyżury prze­pla­tają się. Nie mamy co li­czyć na to, że uda nam się spędzić ze sobą więcej niż piętnaście mi­nut. Pomyślałam, że może ce­lo­wo układa so­bie tak gra­fik, żeby się ze mną mijać. Oprzy­tom­niałam w porę, było to nie­do­rzecz­ne, zwłasz­cza że jego ko­men­dant nie po­szedłby mu na rękę, na­wet gdy­by pro­sił o do­dat­ko­we służby. Ich niechęć do sie­bie wzra­stała la­ta­mi i chy­ba żaden już nie pamiętał, skąd w ogóle się wzięła. Ja tym­cza­sem byłam u le­ka­rza, zro­biłam ba­da­nia, z którymi po od­bio­rze miałam się zgłosić za ty­dzień. Zro­biłam na­wet test ciążowy – ujem­ny (nie wiem, po co, przeżywa­nie tego na nowo i na nowo było kosz­ma­rem). Wzięłam kil­ka do­dat­ko­wych dyżurów. Wa­ka­cje się kończyły, a dzie­cia­te koleżanki chciały jesz­cze złapać kil­ka dni słońca z dziećmi nad mo­rzem. Za­nim wchodzę do le­ka­rza, po­bieżnie rzu­cam okiem na wy­ni­ki badań. To ab­sur­dal­ne! Drżącą ręką na­ci­skam klamkę. – Pani dok­tor, je­stem w ciąży – zdążyłam wy­krztu­sić, za­nim ze­mdlałam. *** Sie­działam na ta­bo­re­cie w kuch­ni, tępo wpa­trując się w dziurkę po gwoździ­ku w ścia­nie. Co tu wi­siało? I cze­mu na gwoździu, a nie na porządnie wkręco­nej śru­bie? Ta za­gad­ka miała na za­wsze po­zo­stać nie­roz­wiązaną. Właśnie wszedł Mar­cin. Po­de­rwałam się, jak­by ten nieszczęsny za­gu­bio­ny gwoździk od­na­lazł się na moim krześle, wbi­jając się boleśnie w moje sie­dze­nie. – Mu­si­my po­roz­ma­wiać – wy­krztu­siłam z tru­dem, gdy wresz­cie wszedł do kuch­ni. – Nie te­raz, za pół go­dzi­ny mam tre­ning. Nie ma nic na obiad? – od­burknął spod przy­kryw­ki garn­ka. – Nie. Nie zdążyłam nic zro­bić. Byłam u le­ka­rza. – Aha. No do­bra, zjem na mieście. Zo­ba­czy­my się później. Cześć. – Do­le­ciało już zza za­mkniętych drzwi wejścio­wych. Trwałam wciąż w tym sa­mym miej­scu, odkąd weszłam do domu. Mama ma­wiała, że cza­sem rze­czy same układają się le­piej, niż gdy­byśmy je za­pla­no­wa­li. Może do­brze, że tak się stało. Jeśli się do­wie, będzie żył na­dzieją. A jeśli nie utrzy­mam ko­lej­nej ciąży? To będzie dla nie­go sil­ny cios. Cho­ciaż ten pierw­szy try­mestr niech się zakończy. Mi­nie naj­większe ry­zy­ko. Ja też nie zniosłabym w tym wszyst­kim jesz­cze jego roz­cza­ro­wa­nia. Do­brze się stało. *** Zmie­niałam pościel u Krzy­sia, kie­dy go zo­ba­czyłam. Odkąd po­zwal­nia­li w ra­mach oszczędności sa­lo­we i die­te­tycz­ki, dwo­imy się i tro­imy w obo­wiązkach – choć na pod­sta­wo­we na­wet bra­ku­je cza­su. Dwie pielęgniar­ki na od­dział w nocy to zde­cy­do­wa­nie za mało. A jesz­cze ten gówniarz wy­ma­lo­wał wszyst­ko kałem. Kie­dy to się skończy? Prze­cież nie mogę przy­wiązać mu rąk do łóżka. Poza tym jest sil­niej­szy ode mnie. Zwłasz­cza gdy się wku­rzy. Sie­dział na krześle na ko­ry­ta­rzu. Twarz trzy­mał w dłoniach. Pod­niósł głowę i za­uważył mnie. Po­de­rwał się z krzesła i pod­biegł w moją stronę. – Słyszałem, że zno­wu ją od­ra­to­wa­liście! Czy w tym ku­rew­skim szpi­ta­lu nie ma ab­so­lut­nie ni­ko­go, kto ma odro­binę cy­wil­nej od­wa­gi, by z tym wresz­cie skończyć? – Pana córka żyje. Nie po­wi­nien się pan cie­szyć? – Żyje? Pani to na­zy­wa życiem?! Musi być pani ja­kimś po­two­rem! – Ja? Gdy­by to była moja córka, byłabym tu co­dzien­nie! Przy­cho­dzi pan tu raz na kil­ka mie­sięcy, a mnie pan oskarża? – Co pani może o tym wie­dzieć? Czy pani w ogóle ma dzie­ci? – Nie, ale je­stem tu co­dzien… – To o czym my w ogóle roz­ma­wia­my? Jak, pa­niu­siu, będziesz miała swo­je dziec­ko, a naj­le­piej cho­re – wte­dy… wte­dy możesz mnie osądzać. Trzasnął drzwia­mi tak, że koleżanka wy­biegła na ko­ry­tarz, a pod siódemką roz­wrzesz­czały się no­wo­rod­ki. Cho­le­ra, kie­dy wpadł w tym sza­le do mnie, nie za­uważył, że stanął na wy­bru­dzo­nym przeście­ra­dle rzu­co­nym prze­ze mnie na podłogę. Te­raz mam gównia­ne ślady na całym od­dzia­le… *** Nie mogę prze­stać myśleć o tym, co mi po­wie­dział. Czy rze­czy­wiście jest coś, co tłuma­czy po­rzu­ce­nie dziec­ka? Czy mogę go osądzać? Kie­dyś byli tu co­dzien­nie. A prze­cież życie to­czy się da­lej. Ktoś musi za­ra­biać, opłacać ra­chun­ki. A może mają już dru­gie dziec­ko? Jest zdro­we, żyje, wy­ma­ga opie­ki. Ania właści­wie jest dla nich mar­twa od daw­na… Ale to ciągle jest ich dziec­ko! Ja bym… No właśnie, co ja? Miał może rację – co ja mogę wie­dzieć. Ta moja ciąża jest tak nie­re­al­na, że na­wet nie za­sta­na­wiałam się zbyt długo, czy nie po­win­nam pójść na zwol­nie­nie. W końcu to szpi­tal i cała masa za­grożeń dla płodu. Ale pójście na zwol­nie­nie wiąże się ze zro­bie­niem szu­mu wokół sie­bie, przy­zna­niem się do ciąży cho­ciażby przed Mar­ci­nem. A prze­cież lada dzień mogę ją stra­cić. Znam to. Nie zniosę współczu­cia koleżanek czy wy­rzu­tu w oczach Mar­ci­na. Muszę się wziąć do pra­cy, myśli nie po­zwa­lają mi się sku­pić, a dziś nie wia­do­mo, w co ręce włożyć. Mamy dziec­ko, któremu podłączy­liśmy he­pa­rynę i co dwie go­dzi­ny muszę po­bie­rać krew do badań. W nocy nie ma gońca, za każdym ra­zem same zjeżdżamy windą na po­ziom mi­nus dwa i prze­cho­dzi­my do­bre trzy­sta metrów piw­nicz­ny­mi ko­ry­ta­rza­mi do la­bo­ra­to­rium. W tym cza­sie na od­dzia­le zo­sta­je tyl­ko jed­na pielęgniar­ka. Tym, którzy kie­rują szpi­ta­lem, na­prawdę brak wy­obraźni. Moja ko­lej. Po raz trze­ci prze­mie­rzam tę samą drogę w półmro­ku. Kątem oka do­strze­gam ruch w le­wym zaułku. A może mi się tyl­ko wy­da­wało? Po­win­nam spraw­dzić, ale świa­do­mość, że ochro­na jest na par­te­rze i w ra­zie cze­go na­wet nikt mnie nie usłyszy, każe mi przy­spie­szyć kro­ku. Te­raz je­stem pew­na, wyraźnie słyszę szyb­kie kro­ki za sobą. Jesz­cze dwa­dzieścia, dzie­sięć metrów. Na­ci­skam klamkę i od­wra­cam się gwałtow­nie. Przede mną ni­czym mur wyrósł wiel­ki fa­cet z brud­ny­mi włosa­mi i dość moc­nym odo­rem sta­re­go mo­czu. – Nie ma pani cze­goś do je­dze­nia? Do­strze­gam ruch za nim, szyb­ko za­my­kam za sobą drzwi na za­mek. Zdzi­wio­na la­bo­rant­ka pa­trzy na mnie dość nie­przy­tom­nie. – Za­dzwoń po ochronę. Śpi tu kil­ku bez­dom­nych. Wiem, że na dwo­rze jest co­raz zim­niej, ale muszę tej nocy przyjść tu jesz­cze kil­ka razy i nie chcę się bać – tłumaczę się przed sobą i swo­im odrętwiałym ze stra­chu ser­cem. *** Patrzę na nie­go, jak je. Lubię go wte­dy ob­ser­wo­wać. Je­dze­nie dla nie­go jest jak ce­le­bra. Każdy kęs, przy­mrużenie po­wiek i ci­chy po­mruk są zapłatą za wysiłek włożony w przy­go­to­wa­nie posiłku. Jego twarz jest wte­dy taka po­god­na. Dzie­więć lat ra­zem, a ja wciąż to lubię. Bu­dzi we mnie tkli­wość i nie­mal mam ochotę mu po­wie­dzieć o ciąży. Marzę, by zo­ba­czyć jego radość. Wy­obrażam so­bie jego oczy, w których ry­su­je się miłość do mnie, i chcę po­czuć to szczęście, które możemy so­bie wza­jem­nie dać. Ko­cham go wciąż tak samo jak w dniu, w którym włożył mi obrączkę na pa­lec. No właśnie. Ko­cham go. Dla­te­go mu tego oszczędzę. Kie­dy mi­nie pierw­szy try­mestr ciąży i wszyst­ko ja­kimś cu­dem będzie w porządku, wte­dy mu po­wiem. Wte­dy się odważę. – Było pysz­ne, dziękuję. Za­wsze świet­nie go­to­wałaś. Pod­noszę się z krzesła, zbie­ram ta­le­rze i sia­dam na nim okra­kiem, opie­rając się ple­ca­mi o stół. Całuję go w po­wie­ki. De­li­kat­nie. A po­tem w nos i w usta. Ściągam ko­szulkę przez głowę i wpi­jam się w jego usta, tym ra­zem na dłużej. Od­wza­jem­nia z dużo większą siłą. Czuję jego ręce na mo­ich pier­siach i słyszę, że jęknął. Pod­no­si się z krzesła ze mną na so­bie i sa­dza mnie na sto­le. Lek­ko od­py­chając mnie od sie­bie, robi trzy kro­ki w tył. – Nie. Ja już tak nie mogę – prze­cze­su­je ręką po­tar­ga­ne włosy. Wy­raz mo­je­go zdu­mie­nia na twa­rzy jest na tyle su­ge­styw­ny, że kon­ty­nu­uje nie­mal na jed­nym wy­de­chu. – To do­nikąd nie pro­wa­dzi. Nie można tak żyć. Oszu­ku­je­my sie­bie od daw­na, że to nor­mal­ność, ale nią ta­kie życie nie jest. Ro­dzi­na to mąż, żona i dziec­ko. A my je­steśmy ja­kimś sztucz­nym two­rem. – Myślałam, że wy­star­cza­my so­bie. Mówiłeś, że naj­ważniej­sze, że mamy sie­bie… – Mówiłem, kie­dy jesz­cze miałem na­dzieję, że będzie in­a­czej. Że w końcu się uda. Proszę, nie patrz tak na mnie. Sama prze­cież to czu­jesz, że nie jest w porządku. Daj­my so­bie szansę na inne życie. Na pełne życie. – Ale prze­cież wiesz, że ja ta­kie­go życia być może nig­dy nie będę mogła mieć. Może nig­dy nie będę mogła mieć dzie­ci – przełykam sys­te­ma­tycz­nie gulę, aby nie po­deszła całkiem do gardła. Mówi to wszyst­ko jesz­cze z ru­mieńcami na twa­rzy po wcześniej­szym pod­nie­ce­niu. – Ale ja je chcę mieć. Za­wsze ma­rzyłem o dziec­ku, wiesz o tym. Daj za­tem szansę mi… Zasłużyłem na nią… – Tak… zasłużyłeś… Pod­noszę z zie­mi rzu­coną bluzkę i naciągam przez głowę. Łapie mnie za rękę, ale ją wy­szar­puję. Chwy­tam tyl­ko wiszące na ha­czy­ku klu­cze i za­trza­skuję za sobą drzwi. Chłód wie­czo­ru uzmysławia mi do­pie­ro, że wyszłam bez okry­cia i w kap­ciach. Da­le­ko się tak nie wy­biorę. Nie mam jed­nak siły tam wrócić. Ru­szam przed sie­bie. Pamiętam, jak wrócił kie­dyś ze służby. Zmęczo­ny, bo była so­bo­ta – dys­ko­te­ki i dużo in­ter­wen­cji. Zwinęli do ra­dio­wo­zu trzy­na­sto­let­nią smar­kulę, pi­janą do nie­przy­tom­ności. Sie­działa w ro­wie i nie była w sta­nie się ru­szyć. „Jeśli byśmy jej nie za­bra­li, to za­raz jakaś grup­ka moc­no roz­ba­wio­nych ko­le­si by ją zgarnęła” – po­wie­dział. Za­wieźli ją do domu, a jej oj­ciec po­szczuł ich psa­mi i od­grażał się, że zro­bi jej ba­da­nia, czy jej nie tknęli. Chwilę po­tem zno­wu in­ter­wen­cja i dwóch agre­syw­nych wy­rostków. Skuł jed­ne­go i wsa­dził do ra­dio­wo­zu. Wte­dy ten zaczął ude­rzać głową w kratkę od­dzie­lającą pasażerów od kie­row­cy, aż roz­ciął so­bie łuk brwio­wy i zalał się krwią. Gdy ko­le­ga wrócił do ra­dio­wo­zu z dru­gim de­li­kwen­tem, oświad­czył, że chce złożyć ze­zna­nie, że go Mar­cin pobił. Pamiętam, jak położył głowę na mo­ich ko­la­nach i po­wie­dział, że je­stem jego równo­wagą. Że jak kładzie się przy mnie, to cały ten zwa­rio­wa­ny świat od­zy­sku­je ład i porządek. Że je­stem jego po­wie­trzem i beze mnie by się udu­sił lub co naj­mniej zwa­rio­wał. Jak widać, można żyć bez po­wie­trza… *** Jak to się stało, że stoję pod drzwia­mi Lid­ki? Nie wiem, ile cza­su szłam ani którędy, ale bezbłędnie tra­fiłam pod jej drzwi. To idio­tycz­ne, jest pra­wie północ. Ma małe dzie­ci, na pew­no już śpią. Ale gdzie pójdę? Co mam ze sobą zro­bić w tych kap­ciach i blu­zecz­ce? Nie wzięłam na­wet port­fe­la. Za­pu­kam le­ciut­ko, jak śpią, to odejdę. Tyl­ko co ja jej po­wiem? Do­bra, na trzy. Raz, dwa, trzy. Nie słyszała. Nie za­dzwo­nię, po­budzę wszyst­kich. Przejdę się jesz­cze, może wymyślę coś in­ne­go. – Mar­ta? Co się stało? – Mogę u cie­bie prze­no­co­wać? – Wejdź. Po­pro­wa­dziła mnie po scho­dach na górę do po­ko­ju syna. Wzięła go de­li­kat­nie na ręce i prze­niosła do swo­jej sy­pial­ni. Wyjęła z sza­fy do­dat­kową pościel i posłała mi jego łóżko. Podała ręcznik i po dłuższej chwi­li przy­niosła gorącą her­batę i swoją ko­szulę nocną. O nic nie spy­tała, rzu­ciła „do­bra­noc” i za­mknęła za sobą drzwi. Słyszałam jesz­cze, że coś po ci­chu tłuma­czy mężowi, i dom pogrążył się w ci­szy. Początko­wo zmar­z­nięta opa­tu­liłam się szczel­nie kołdrą, ale chwilę później wydała mi się po­twor­nie ciężka. Miałam wrażenie, że mnie dusi i przytłacza. Cała się spo­ciłam, więc ją z sie­bie zrzu­ciłam i otwo­rzyłam okno. Wdy­cha­ne łap­czy­wie po­wie­trze nie po­mogło. Złapały mnie mdłości i w ostat­niej chwi­li zdążyłam do łazien­ki. Po­tem zasnęłam i spałam jak za­bi­ta, dopóki nie po­czułam za­pa­chu kawy i nie zo­ba­czyłam Lid­ki siedzącej na łóżku po tu­rec­ku i wyciągającej do mnie gorący ku­bek. – Za­wiozłam dzie­ci do przed­szko­la, Paweł jest w pra­cy. Wzięłam urlop na życze­nie, więc je­stem tu tyl­ko dla cie­bie. Masz, na­pij się i do­pro­wadź do sta­nu używal­ności. – Nie, dziękuję za kawę. – Na­pij się, bo wyglądasz jak zom­bie. – Nie pi­jam kawy. – Nie pi­jesz kawy? Od kie­dy? Co jest gra­ne? – Pa­trzyła na mnie wni­kli­wie… i jest! Jej źre­ni­ce robiły się co­raz większe i większe. – Cho­le­ra! Je­steś w ciąży, tak? Słyszałam, jak wy­mio­to­wałaś. Jak to możliwe? Zajęło jej to na­prawdę kil­ka­naście se­kund, aby połączyć ze sobą wca­le nie tak oczy­wi­ste fak­ty. Rzy­gałam z nerwów, a kawy nie piję ot tak, na wszel­ki wy­pa­dek. Zajęło jej to kil­ka­naście se­kund, a Mar­cin nic nie spo­strzegł przez trzy ty­go­dnie. – Nie, no co ty… – zaczęłam, ale nie dała mi skończyć. – Je­stem twoją siostrą, do cho­le­ry, więc mnie nie okłamuj. Poza tym byłam w ciąży, pragnę ci przy­po­mnieć. – Je­stem… – Mój Boże, tak się cieszę – rzu­ciła mi się na szyję, ani na chwilę nie odkładając kub­ka z wrzątkiem. – Czy to… czy tym ra­zem to pew­ne? – Nie! To Jej filmowa bohaterka Scarlett O'Hara mówiła: "Pomyślę o tym jutro". Ona zaś przejmowała się wszystkim na zapas. W pamięci widzów zapisała się dwiema genialnymi rolami: w filmach "Tramwaj zwany pożądaniem" oraz "Przeminęło z wiatrem". Wczoraj minęło 81 lat od premiery tego drugiego dzieła. Piękność, stworzona do bałamucenia mężczyzn”, „Najlepsze, co Wielka Brytania mogła dać Hollywood”, „Gwiazda, na którą czekaliśmy”, „Bogini!” – tak pisano o 26-letniej Vivien Leigh, gdy w 1940 roku odbierała Oscara za rolę Scarlett O’Hary w „Przeminęło z wiatrem” (1939). Ona jednak nie była zadowolona. – Nie jestem gwiazdą filmową, a na pewno nie tylko nią. Jestem aktorką. Prawdziwą. Urodzoną po to, aby grać. Bycie gwiazdą oznacza życie w fałszu, dla złudnych wartości i taniego rozgłosu. Ja pragnę czegoś więcej – cierpliwie tłumaczyła reporterom. Oni zaś zauważyli, że słodki kociak potrafi błyskawicznie zamienić się w drapieżną lwicę. I tak było przez całe jej życie. Jedyny przyjacielMała Vivian Mary Hartley lubiła sobie wyobrażać, że jest postacią z bajki. Łapczywie pochłaniała podsuwane jej przez mamę książki, a potem udawała, że jest Alicją w Krainie Czarów lub Małą Syrenką. Jako że urodziła się w Darjeeling w Indiach, wcześnie poznała hinduską mitologię. W zabawach wcielała się więc w boginię nocy Ratri i szczęścia Śri. Po pierwszej wojnie światowej rodzice opuścili zielone wzgórza u stóp Himalajów. Rozpoczęli nowe życie w Anglii, a sześciolatkę posłali do katolickiej szkoły z internatem. Oderwana od świata, który znała i kochała, zaczęła fantazjować: – Będę sławna. Zagram sto wspaniałych ról i wszyscy mnie polubią. Uważała, że ma już pewne doświadczenie. W końcu jako trzylatka wystąpiła na scenie amatorskiego teatrzyku. Zadeklamowała wtedy pięknie popularny wierszyk dla dzieci. – Te rymy znano za Szekspira! – pochwalił ją tata. Córka zapamiętała nazwisko pisarza, a gdy podrosła, przeczytała wszystkie jego dramaty. W wielu z nich później zagrała. Zanim jednak do tego doszło, była samotnym dzieckiem, którego powiernikiem stał się stary kot. Dobrze, że zakonnice pozwalały jej zabierać go na noc do dormitorium. Wkrótce zaprzyjaźniła się też z Maureen O’Sullivan (matką Mii Farrow). Koleżanka tak jak Vivian marzyła o aktorstwie i dopięła swego wcześniej. Z siłą huraganuBył rok 1931, gdy 18-letnia panna Hartley zobaczyła film z udziałem Maureen. Podobno tak długo suszyła ojcu głowę, aż zapisał ją do Królewskiej Akademii Sztuki Dramatycznej w Londynie. Wkrótce wyszła za mąż za prawnika Herberta Leigh Holmana. – Aktorzy! Cóż to za zawód? Banda kuglarzy i tyle – kpił. Młoda żona uważała, że jedyną dobrą rzeczą, jaką mu zawdzięcza, jest pseudonim sceniczny Vivien Leigh. Wybrała go, choć agent sugerował, by postawiła na April Morn. U progu sławy, w 1935 roku, poznała Laurence’a Oliviera. Przyszła obejrzeć spektakl z jego udziałem. Potem on wybrał się do teatru „na Vivien”. – Miała siłę huraganu – mówił. Nie wiedział, że nosiła w sobie ziarno szaleństwa, które niebawem da o sobie znać. Wystąpili razem w inscenizacji „Hamleta” i filmie „Wyspa w płomieniach” (1937). Gdy zaś wyjechał do USA kręcić „Wichrowe wzgórza”, spakowała podróżny neseser, zostawiła męża oraz córeczkę Suzanne i ruszyła za nim. – Słodki Larry jest moim całym światem – powtarzała. Równia pochyłaW Hollywood spełniło się jej marzenie. Otrzymała rolę w ekranizacji „Przeminęło z wiatrem”. Na planie pracowała bez wytchnienia. Wypalała do czterech paczek papierosów dziennie i wpadała na przemian w euforię bądź depresję. Kiedy przychodziły gorsze chwile, zamykała się w sobie. A potem zaczynała krzyczeć. Nazajutrz nic z tego nie pamiętała. Gigantyczny sukces, jaki odniosła, zdecydowanie ją przerósł. Osłodą był ślub z Olivierem w 1940 roku. Drugi mąż stał się jej obsesją. Był jednocześnie wrażliwy i zdecydowany. Znosił zmienne nastroje Vivien. Nie odszedł, gdy zdiagnozowano u niej psychozę maniakalno-depresyjną. Opiekował się nią, kiedy zachorowała na gruźlicę. Pocieszał, gdy dwa razy poroniła. Akceptował kochanków. Przede wszystkim zaś uwielbiał pracować z nią w filmach i teatrze. Szczytowym osiągnięciem Leigh była rola obłąkanej Blanche DuBois w „Tramwaju zwany pożądaniem”, nagrodzona w 1952 roku Oscarem. – Dla dobra kreacji była gotowa czołgać się po potłuczonym szkle – mówił reżyser Elia Kazan. Niestety, wybitna aktorka czerpała coraz mniej radości z życia: – Jestem skorpionem, a one same się niszczą i zabijają – stwierdziła gorzko. W 1959 roku związała się z Jackiem Merivalem. Rok później przypieczętowała rozwód z Laurencem. Zmarła 8 lipca 1967 roku na gruźlicę, mając zaledwie 53 lata. W pokoju czuwał jej ukochany perski kot, a na szafce przy łóżku stało zdjęcie Oliviera.