Musisz przetłumaczyć "POMYŚLĘ O TYM" z polskiego i użyć poprawnie w zdaniu? Poniżej znajduje się wiele przetłumaczonych przykładowych zdań zawierających tłumaczenia "POMYŚLĘ O TYM" - polskiego-niemiecki oraz wyszukiwarka tłumaczeń polskiego.
Sursa foto: Profimedia. Eroina romanului „Pe aripile vântului” de Margaret Mitchell, Scarlett O’Hara, este o frumusețe rară (cu ochii săi verzi și părul castaniu) care trece prin vremurile de restriște ale Războiului Civil și epocii de reconstrucție ale Statelor Unite ale Americii. Scarlett O’Hara împrumută mai mult din
Brief Synopsis. Read More. The second of the "Moviola" segments, a light-hearted look at David O. Selznick's search for his "Gone With the Wind" leading lady, was acclaimed as the best of the three and brought Emmy Award nominations to Tony Curtis as Outstanding Actor for his Selznick, in supporting acting categories to Harol.
By Rachel L. Martin January 13, 2014. Today is the 75th anniversary of the announcement that Vivien Leigh would play Scarlett O'Hara in Gone With the Wind. Guest blogger Rachel L. Martin, assistant director of the Center for Historic Preservation at Middle Tennessee State University, reflects on the decision to cast Leigh and the film's
item 5 Hallmark Gone with the Wind Scarlett O'Hara Ornament #1 Series 1997 Red Dress Hallmark Gone with the Wind Scarlett O'Hara Ornament #1 Series 1997 Red Dress $9.99 +$5.00 shipping
Evergreen inspiration in the Top 10 songs of October. Advertisement. Chords: E, A, D, F#. Chords for Scarlett O' Hara - Jet Harris and Tony Meehan Stereo.. Chordify is your #1 platform for chords. Play along in a heartbeat.
Scarlett O'Hara, bohaterka powieści „Przeminęło z wiatrem” mawiała tak w obliczu trudności, jakich doświadczała na swej drodze. Czy stosowana przez nią strategia jest przejawem odwlekania? Czy wręcz przeciwnie, zdrowego rozsądku? „Pomyślę o tym jutro” To przejaw prokrastynacji? Czy przejaw zdrowego rozsądku? Jaki jest
Presenting “Let Go” by Scarlett O’Hara. What do you think of this track? Leave your thoughts in the comments.More information on the band can be found at:htt
„Pomyślę o tym jutro”. Czy strategia Scarlett O'Hara jest skuteczna? Scarlett O'Hara, bohaterka powieści „Przeminęło z wiatrem” mawiała tak w obliczu trudności, jakich doświadczała na swej drodze.
Available on all streaming platforms and at ScarlettOHaraBand.comSubscribe to our YouTube channel: https://bit.ly/SohscribeWritten & Produced by: Scarlett O'
4cUfTUu. Wydawnictwo Dobra Literatura Słupsk 2014 Wydawnictwo Dobra Literatura Słupsk 2014 Copyright © by Katarzyna Michalik-Jaworska Copyright © by Wydawnictwo Dobra Literatura, 2014 Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved Książka ani żadna jej część nie mogą być publikowane ani w jakikolwiek inny sposób powielane w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawcy. Redakcja i korekta: Jolanta Chrostowska-Sufa Korekta: Justyna Jakubczyk Skład książki i wersji elektronicznej: Magdalena Wojtas, Virtualo Sp. z Projekt okładki: Ilona Gostyńska-Rymkiewicz Fotografia autorki: Anna Ignatowska Cytat na okładce i w treści książki nawiązuje do zamieszczonego jako motto wiersza Leopolda Staffa Podwaliny (Poezja naszego wieku, WSiP, Warszawa 1989). ISBN: 978-83-64184-11-6 Wydawnictwo Dobra Literatura wydawnictwo@dobraliteratu Budowałem na piasku I zwaliło się. Budowałem na skale I zwaliło się. Teraz budując, zacznę Od dymu z komina. Leopold Staff, Podwaliny SŁYSZAŁEM, ŻE ZNOWU JĄ ODRATOWALIŚCIE! Czy w tym kurewskim szpitalu nie ma absolutnie nikogo, kto miałby odrobinę cywilnej odwagi, by z tym wreszcie skończyć? – Pana córka żyje. Nie powinien się pan cieszyć? – Żyje? Pani to nazywa życiem?! Musi być pani jakimś potworem! – Ja? Gdyby to była moja córka, byłabym tu codziennie! Przychodzi pan do niej raz na kilka miesięcy, a mnie pan oskarża? – Co pani może o tym wiedzieć? Czy pani w ogóle ma dzieci? – Nie, ale jestem tu codzien… – nie pozwolił mi skończyć. – To o czym my w ogóle rozmawiamy? Jak, paniusiu, będziesz miała swoje dziecko, a najlepiej chore – wtedy… wtedy możesz mnie osądzać. *** Pierwszy raz płakałam w pracy. Zbiegam po schodach, potrącając jakąś kobietę. Nawet nie mówię „przepraszam”. Właściwie nie jestem nawet pewna, czy to była kobieta. Muszę się jak najszybciej dostać na świeże powietrze. Jeszcze chwila i zwymiotuję. Nie umiem tego wytłumaczyć. Tyle lat pracy i nagle taka reakcja. Nie był to trudniejszy przypadek od pozostałych. Od dziesiątek innych w ciągu tych dziesięciu lat, gdy pracuję jako pielęgniarka na oddziale kardiologii. Tu są same ciężkie przypadki. Pamiętam, jak spytałam swoją siostrę, ile lat może mieć dziecko ważące cztery i pół kilo. Chwilę się wahała. Jej tyle miało, gdy się urodziło. Założyła jednak, że to jest chore, więc pewnie ma z sześć czy siedem miesięcy. Ania ma cztery lata. Od trzech i pół roku jest u nas. Sama nie je, nie siedzi, nie załatwia swoich potrzeb. Jej mózg jest praktycznie martwy. Do tego ma chore serce. Nie żyje. Wegetuje. Pozbawiona świadomości leży w szpitalnym łóżeczku, pokarm dostaje dożylnie. Umierała pięć razy. Dziś reanimowaliśmy ją po raz szósty. Pierwszy raz w pracy płakałam. Modliłam się, by tym razem reanimacja się nie udała. Aby ktoś odważniejszy podjął decyzję, że pozwolimy jej umrzeć. Nie mogłam patrzeć na jej cierpienie. Odratowaliśmy ją. A ja poczułam, że muszę ratować siebie przed spazmami targającymi moim ciałem. Wciągam głęboko powietrze. W żaden racjonalny sposób nie umiem wytłumaczyć reakcji swojego organizmu. Podobną sytuację przeżyłam raz. Kiedyś. Dawno. Gdy zaczynałam pracę w tym zawodzie. Czemu dziś? Czemu właśnie teraz? Powoli szum w uszach zaczyna ustawać, a organizm się wycisza. Muszę wracać. Ale jeszcze chwila. Jeszcze jeden oddech. Wstaję i powoli ruszam schodami na oddział. Wszystko jest jak zawsze. Świat się nie zatrzymał. Nikt nawet nie przejął się tym, co przed chwilą zaszło. Kolejny dzień pracy. Jak każdy od dziesięciu lat. Zaraz za portierką skręcam w pierwsze drzwi na prawo. Nie mam siły pokazać się którejś z dziewczyn. Nie chcę zobaczyć w ich oczach, że to nie ma znaczenia, że nie wolno dać się ponieść emocjom. Nasze motto. Inaczej nie mogłabym tu pracować. Co zatem zdarzyło się dziś? Czy to jest ten osławiony kryzys, przed którym ostrzega nas starszy personel? Uporządkuj myśli – przywołuję siebie. – Jesteś Scarlett O’Hara. Pomyślisz o tym jutro – oddech, odwrót i uśmiech numer trzy do małego pacjenta. Źle wybrałam drzwi. Zamiast do pokoju maluchów wchodzę do piętnastoletniego autystycznego Krzysia. Nic! Będę się uśmiechać. Muszę się uśmiechać, przecież to człowiek. Pod względem mentalnym dziecko, nie nastolatek. Sprawdzam monitor i mój wzrok wędruje wyżej, wzdłuż brązowawej ścieżki biegnącej aż do okna. Zrezygnowana spoglądam na niego z wyrzutem. Uśmiecha się radosny, jakby udało mu się spłatać najlepszego z możliwych figlów. Twarz dziecka, postura dorosłego mężczyzny. I męskie reakcje na mój widok. Dobrze, że go to chociaż nie zawstydza, bo nie ma kompletnie świadomości, co się z nim dzieje. Dumnie wyciąga wymazaną kałem łapę. Leży u nas już trzy miesiące i codziennie ta sama historia. Artysta porąbany. Wracam do siebie. Nie wiem, gdzie byłam przed chwilą, ale Krzyś ściągnął mnie skutecznie na ziemię. Do roboty. *** Ostre światło przedziera się pod przymkniętą powiekę. Jaskrawy neon dworca PKS wdziera się brutalnie w mój sen. Zasnęłam? Musiałam być bardzo zmęczona. Dobrze, że nie przespałam przystanku. Podrywam się szybko z miejsca i potrącając współpasażerów, dosłownie wypadam na zewnątrz. Otulam się szczelniej swetrem, bo mimo dość ciepłego sierpnia wieczory bywają już raczej chłodne. Skręcam za „Delikatesami 24h” czynnymi od godziny szóstej do godziny dwudziestej drugiej. Właściciel twierdził, że ta nazwa nagania mu klientów. Jeszcze dwie przecznice i będę w swoim mieszkaniu. Wezmę gorącą kąpiel, wtulę się w Marcina, pozwolę wymasować sobie stopy. Plan jest dobry. Może w zamrażarce jeszcze są jakieś lody? Drugie piętro, trzecie, zamek, klucz, drzwi. Cisza. Cisza? Pewnie wyszedł. Może to nawet lepiej. Jeśli nie wróci, to po kąpieli pójdę prosto do łóżka. Tak zmodyfikowany plan też ma swój urok. A kąpiel zmyje ze mnie ten dzień. Spinam włosy na karku, odkręcam kurek. Ubranie trafia prosto do kosza na bieliznę. Przydałoby się zrobić pranie. Z kosza wysypują się już brudne rzeczy. Pomyślę o tym jutro. Jutro mam dyżur w nocy, zdążę rano ogarnąć trochę ten bałagan. Destroy – artystyczny nieład, jak mawia mój mąż. A właśnie. Ciekawe, gdzie się szwenda po nocy. Ach, mecz. Wspominał coś wczoraj. A może przedwczoraj? Dni stają się takie do siebie podobne. A przecież nie jestem jeszcze stara. No, może dojrzała też nie jestem. Trzydziestka na karku nie usprawiedliwia znużenia. Co w koszu na bieliznę robią podpaski? Musiały spaść z półki (tylko czego on szukał w moich rzeczach?). Opłaca się je upychać na półkę? Nie, powinny lada moment być potrzebne. Ile minęło dni? Dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć? Matko, jak ten czas leci. Muszę się jakoś pozbierać do kupy, bo niczego już nie kontroluję. Kalendarzyk! Gdzie mój kalendarzyk? Grzebię w torebce już dobrą minutę i nie mogę go namierzyć. Pamiętam, jak kiedyś w pociągu siedząca naprzeciwko mnie para sprzeczała się żartobliwie, kto jest większym bałaganiarzem. On nieopatrznie zaczął opowiadać o damskiej torebce. Dość nierozważny krok, ale mógł mieć może siedemnaście lat i nie zdążył opanować jeszcze tych kilku prostych zasad unikania konfliktów. Dziewczyna, najwyraźniej niezbita z tropu, odpowiedziała z właściwym tylko nastolatkom wdziękiem, iż on nie zna prostego stopniowania: bałagan – burdel – damska torebka. Mam! Dziś jest siedemnasty, to ile to dni? Trzydzieści sześć! Wykluczone! Sprawdzam raz jeszcze i siadam na sedesie. To niemożliwe. Zawsze miesiączkuję jak w zegarku, dwadzieścia pięć – dwadzieścia sześć dni. Może to stres? A może anemia? Ostatnio przełożona zwracała mi uwagę, że jestem wyjątkowo blada. Ciąża? Iskra szybko gaśnie. Od sześciu lat staramy się o dziecko. Bezskutecznie. Robiliśmy badania. Obydwoje. Choć, jak twierdzi mój mąż, to „na pewno moja wina, bo z nim jest wszystko w porządku”. I była moja. Nie umiałam utrzymać zarodka w początkowej fazie ciąży. Nie mówi się nawet o poronieniach. Jest na to oddzielny termin – mikroporonienia. Nie da się ustalić, czy zachodzę w ciążę, a jeśli w ogóle zachodzę, to ile razy byłam w ciąży. Zanim zarodek się zagnieździ, już go nie ma. Próbowałam się nawet leczyć. Odpuściłam. Ile razy można przeżywać zawód? Ile razy można niecierpliwie czekać i z drżeniem modlić się, by tym razem… To zawsze było dwadzieścia pięć – dwadzieścia sześć dni i krwawienie przychodziło, nie pozwalając nawet na złudzenia, że może tym razem… Pomyślę o tym jutro. Dziś tylko kąpiel i sen. Wsuwam się pod świeżą pościel z uczuciem ulgi. Przynajmniej pamiętał, że prosiłam, aby wywietrzył pościel na tarasie. Jak miło. Jedna owieczka, druga owieczka, ta trzecia ma wyraźnie twarz Ani. Odejdź, proszę. Muszę odpocząć. A jeśli jestem w ciąży i poronię? Jak już będzie można określić, że byłam. I że ono było. A jeśli urodzę i będzie chore jak Ania? Czy starczy mi na to sił? Jej rodzice na początku mieszkali w szpitalu. Po roku bywali. Po dwóch zaglądali. Ojca Ani widziałam ostatnio na Dzień Dziecka. To będzie już trzy miesiące prawie. Nie powinnam ich winić – ona nigdy nie opuści szpitala, oni nigdy nie będą mieli dziecka. Ale ja bym była inna. Wiem to! Gdybym tylko mogła mieć dziecko… Miałam spać, ale natłok myśli nie pozwala odpłynąć. A tak potrzebuję odpoczynku. Klucz w drzwiach. Marcin. Jak dobrze. W jego ramionach natychmiast zasnę. Jak zawsze. Tylko że on wcale nie idzie do sypialni, ale do pokoju. Włącza po cichu telewizor. Słyszę, że rozkłada kanapę. Wyciągnął koc, znam go i jego nawyki jak zły szeląg. Zaraz zaśnie przed tym telewizorem, ale do sypialni nie pójdzie. Gdzie mój telefon, która jest godzina? Druga trzydzieści! Straciłam poczucie czasu. Ale on, zdaje się, że też. Mecz trwał do dwudziestej pierwszej trzydzieści. Coraz częściej zasypia przed telewizorem. Nie będę się teraz jeszcze tym zadręczać. Pomyślę o tym jutro. *** Wstaję, Marcina już nie ma. Może to i dobrze, przemyślę sobie wszystko na spokojnie. Przez kolejne dni jednak także nie mamy okazji na siebie trafić. Nasze dyżury przeplatają się. Nie mamy co liczyć na to, że uda nam się spędzić ze sobą więcej niż piętnaście minut. Pomyślałam, że może celowo układa sobie tak grafik, żeby się ze mną mijać. Oprzytomniałam w porę, było to niedorzeczne, zwłaszcza że jego komendant nie poszedłby mu na rękę, nawet gdyby prosił o dodatkowe służby. Ich niechęć do siebie wzrastała latami i chyba żaden już nie pamiętał, skąd w ogóle się wzięła. Ja tymczasem byłam u lekarza, zrobiłam badania, z którymi po odbiorze miałam się zgłosić za tydzień. Zrobiłam nawet test ciążowy – ujemny (nie wiem, po co, przeżywanie tego na nowo i na nowo było koszmarem). Wzięłam kilka dodatkowych dyżurów. Wakacje się kończyły, a dzieciate koleżanki chciały jeszcze złapać kilka dni słońca z dziećmi nad morzem. Zanim wchodzę do lekarza, pobieżnie rzucam okiem na wyniki badań. To absurdalne! Drżącą ręką naciskam klamkę. – Pani doktor, jestem w ciąży – zdążyłam wykrztusić, zanim zemdlałam. *** Siedziałam na taborecie w kuchni, tępo wpatrując się w dziurkę po gwoździku w ścianie. Co tu wisiało? I czemu na gwoździu, a nie na porządnie wkręconej śrubie? Ta zagadka miała na zawsze pozostać nierozwiązaną. Właśnie wszedł Marcin. Poderwałam się, jakby ten nieszczęsny zagubiony gwoździk odnalazł się na moim krześle, wbijając się boleśnie w moje siedzenie. – Musimy porozmawiać – wykrztusiłam z trudem, gdy wreszcie wszedł do kuchni. – Nie teraz, za pół godziny mam trening. Nie ma nic na obiad? – odburknął spod przykrywki garnka. – Nie. Nie zdążyłam nic zrobić. Byłam u lekarza. – Aha. No dobra, zjem na mieście. Zobaczymy się później. Cześć. – Doleciało już zza zamkniętych drzwi wejściowych. Trwałam wciąż w tym samym miejscu, odkąd weszłam do domu. Mama mawiała, że czasem rzeczy same układają się lepiej, niż gdybyśmy je zaplanowali. Może dobrze, że tak się stało. Jeśli się dowie, będzie żył nadzieją. A jeśli nie utrzymam kolejnej ciąży? To będzie dla niego silny cios. Chociaż ten pierwszy trymestr niech się zakończy. Minie największe ryzyko. Ja też nie zniosłabym w tym wszystkim jeszcze jego rozczarowania. Dobrze się stało. *** Zmieniałam pościel u Krzysia, kiedy go zobaczyłam. Odkąd pozwalniali w ramach oszczędności salowe i dietetyczki, dwoimy się i troimy w obowiązkach – choć na podstawowe nawet brakuje czasu. Dwie pielęgniarki na oddział w nocy to zdecydowanie za mało. A jeszcze ten gówniarz wymalował wszystko kałem. Kiedy to się skończy? Przecież nie mogę przywiązać mu rąk do łóżka. Poza tym jest silniejszy ode mnie. Zwłaszcza gdy się wkurzy. Siedział na krześle na korytarzu. Twarz trzymał w dłoniach. Podniósł głowę i zauważył mnie. Poderwał się z krzesła i podbiegł w moją stronę. – Słyszałem, że znowu ją odratowaliście! Czy w tym kurewskim szpitalu nie ma absolutnie nikogo, kto ma odrobinę cywilnej odwagi, by z tym wreszcie skończyć? – Pana córka żyje. Nie powinien się pan cieszyć? – Żyje? Pani to nazywa życiem?! Musi być pani jakimś potworem! – Ja? Gdyby to była moja córka, byłabym tu codziennie! Przychodzi pan tu raz na kilka miesięcy, a mnie pan oskarża? – Co pani może o tym wiedzieć? Czy pani w ogóle ma dzieci? – Nie, ale jestem tu codzien… – To o czym my w ogóle rozmawiamy? Jak, paniusiu, będziesz miała swoje dziecko, a najlepiej chore – wtedy… wtedy możesz mnie osądzać. Trzasnął drzwiami tak, że koleżanka wybiegła na korytarz, a pod siódemką rozwrzeszczały się noworodki. Cholera, kiedy wpadł w tym szale do mnie, nie zauważył, że stanął na wybrudzonym prześcieradle rzuconym przeze mnie na podłogę. Teraz mam gówniane ślady na całym oddziale… *** Nie mogę przestać myśleć o tym, co mi powiedział. Czy rzeczywiście jest coś, co tłumaczy porzucenie dziecka? Czy mogę go osądzać? Kiedyś byli tu codziennie. A przecież życie toczy się dalej. Ktoś musi zarabiać, opłacać rachunki. A może mają już drugie dziecko? Jest zdrowe, żyje, wymaga opieki. Ania właściwie jest dla nich martwa od dawna… Ale to ciągle jest ich dziecko! Ja bym… No właśnie, co ja? Miał może rację – co ja mogę wiedzieć. Ta moja ciąża jest tak nierealna, że nawet nie zastanawiałam się zbyt długo, czy nie powinnam pójść na zwolnienie. W końcu to szpital i cała masa zagrożeń dla płodu. Ale pójście na zwolnienie wiąże się ze zrobieniem szumu wokół siebie, przyznaniem się do ciąży chociażby przed Marcinem. A przecież lada dzień mogę ją stracić. Znam to. Nie zniosę współczucia koleżanek czy wyrzutu w oczach Marcina. Muszę się wziąć do pracy, myśli nie pozwalają mi się skupić, a dziś nie wiadomo, w co ręce włożyć. Mamy dziecko, któremu podłączyliśmy heparynę i co dwie godziny muszę pobierać krew do badań. W nocy nie ma gońca, za każdym razem same zjeżdżamy windą na poziom minus dwa i przechodzimy dobre trzysta metrów piwnicznymi korytarzami do laboratorium. W tym czasie na oddziale zostaje tylko jedna pielęgniarka. Tym, którzy kierują szpitalem, naprawdę brak wyobraźni. Moja kolej. Po raz trzeci przemierzam tę samą drogę w półmroku. Kątem oka dostrzegam ruch w lewym zaułku. A może mi się tylko wydawało? Powinnam sprawdzić, ale świadomość, że ochrona jest na parterze i w razie czego nawet nikt mnie nie usłyszy, każe mi przyspieszyć kroku. Teraz jestem pewna, wyraźnie słyszę szybkie kroki za sobą. Jeszcze dwadzieścia, dziesięć metrów. Naciskam klamkę i odwracam się gwałtownie. Przede mną niczym mur wyrósł wielki facet z brudnymi włosami i dość mocnym odorem starego moczu. – Nie ma pani czegoś do jedzenia? Dostrzegam ruch za nim, szybko zamykam za sobą drzwi na zamek. Zdziwiona laborantka patrzy na mnie dość nieprzytomnie. – Zadzwoń po ochronę. Śpi tu kilku bezdomnych. Wiem, że na dworze jest coraz zimniej, ale muszę tej nocy przyjść tu jeszcze kilka razy i nie chcę się bać – tłumaczę się przed sobą i swoim odrętwiałym ze strachu sercem. *** Patrzę na niego, jak je. Lubię go wtedy obserwować. Jedzenie dla niego jest jak celebra. Każdy kęs, przymrużenie powiek i cichy pomruk są zapłatą za wysiłek włożony w przygotowanie posiłku. Jego twarz jest wtedy taka pogodna. Dziewięć lat razem, a ja wciąż to lubię. Budzi we mnie tkliwość i niemal mam ochotę mu powiedzieć o ciąży. Marzę, by zobaczyć jego radość. Wyobrażam sobie jego oczy, w których rysuje się miłość do mnie, i chcę poczuć to szczęście, które możemy sobie wzajemnie dać. Kocham go wciąż tak samo jak w dniu, w którym włożył mi obrączkę na palec. No właśnie. Kocham go. Dlatego mu tego oszczędzę. Kiedy minie pierwszy trymestr ciąży i wszystko jakimś cudem będzie w porządku, wtedy mu powiem. Wtedy się odważę. – Było pyszne, dziękuję. Zawsze świetnie gotowałaś. Podnoszę się z krzesła, zbieram talerze i siadam na nim okrakiem, opierając się plecami o stół. Całuję go w powieki. Delikatnie. A potem w nos i w usta. Ściągam koszulkę przez głowę i wpijam się w jego usta, tym razem na dłużej. Odwzajemnia z dużo większą siłą. Czuję jego ręce na moich piersiach i słyszę, że jęknął. Podnosi się z krzesła ze mną na sobie i sadza mnie na stole. Lekko odpychając mnie od siebie, robi trzy kroki w tył. – Nie. Ja już tak nie mogę – przeczesuje ręką potargane włosy. Wyraz mojego zdumienia na twarzy jest na tyle sugestywny, że kontynuuje niemal na jednym wydechu. – To donikąd nie prowadzi. Nie można tak żyć. Oszukujemy siebie od dawna, że to normalność, ale nią takie życie nie jest. Rodzina to mąż, żona i dziecko. A my jesteśmy jakimś sztucznym tworem. – Myślałam, że wystarczamy sobie. Mówiłeś, że najważniejsze, że mamy siebie… – Mówiłem, kiedy jeszcze miałem nadzieję, że będzie inaczej. Że w końcu się uda. Proszę, nie patrz tak na mnie. Sama przecież to czujesz, że nie jest w porządku. Dajmy sobie szansę na inne życie. Na pełne życie. – Ale przecież wiesz, że ja takiego życia być może nigdy nie będę mogła mieć. Może nigdy nie będę mogła mieć dzieci – przełykam systematycznie gulę, aby nie podeszła całkiem do gardła. Mówi to wszystko jeszcze z rumieńcami na twarzy po wcześniejszym podnieceniu. – Ale ja je chcę mieć. Zawsze marzyłem o dziecku, wiesz o tym. Daj zatem szansę mi… Zasłużyłem na nią… – Tak… zasłużyłeś… Podnoszę z ziemi rzuconą bluzkę i naciągam przez głowę. Łapie mnie za rękę, ale ją wyszarpuję. Chwytam tylko wiszące na haczyku klucze i zatrzaskuję za sobą drzwi. Chłód wieczoru uzmysławia mi dopiero, że wyszłam bez okrycia i w kapciach. Daleko się tak nie wybiorę. Nie mam jednak siły tam wrócić. Ruszam przed siebie. Pamiętam, jak wrócił kiedyś ze służby. Zmęczony, bo była sobota – dyskoteki i dużo interwencji. Zwinęli do radiowozu trzynastoletnią smarkulę, pijaną do nieprzytomności. Siedziała w rowie i nie była w stanie się ruszyć. „Jeśli byśmy jej nie zabrali, to zaraz jakaś grupka mocno rozbawionych kolesi by ją zgarnęła” – powiedział. Zawieźli ją do domu, a jej ojciec poszczuł ich psami i odgrażał się, że zrobi jej badania, czy jej nie tknęli. Chwilę potem znowu interwencja i dwóch agresywnych wyrostków. Skuł jednego i wsadził do radiowozu. Wtedy ten zaczął uderzać głową w kratkę oddzielającą pasażerów od kierowcy, aż rozciął sobie łuk brwiowy i zalał się krwią. Gdy kolega wrócił do radiowozu z drugim delikwentem, oświadczył, że chce złożyć zeznanie, że go Marcin pobił. Pamiętam, jak położył głowę na moich kolanach i powiedział, że jestem jego równowagą. Że jak kładzie się przy mnie, to cały ten zwariowany świat odzyskuje ład i porządek. Że jestem jego powietrzem i beze mnie by się udusił lub co najmniej zwariował. Jak widać, można żyć bez powietrza… *** Jak to się stało, że stoję pod drzwiami Lidki? Nie wiem, ile czasu szłam ani którędy, ale bezbłędnie trafiłam pod jej drzwi. To idiotyczne, jest prawie północ. Ma małe dzieci, na pewno już śpią. Ale gdzie pójdę? Co mam ze sobą zrobić w tych kapciach i bluzeczce? Nie wzięłam nawet portfela. Zapukam leciutko, jak śpią, to odejdę. Tylko co ja jej powiem? Dobra, na trzy. Raz, dwa, trzy. Nie słyszała. Nie zadzwonię, pobudzę wszystkich. Przejdę się jeszcze, może wymyślę coś innego. – Marta? Co się stało? – Mogę u ciebie przenocować? – Wejdź. Poprowadziła mnie po schodach na górę do pokoju syna. Wzięła go delikatnie na ręce i przeniosła do swojej sypialni. Wyjęła z szafy dodatkową pościel i posłała mi jego łóżko. Podała ręcznik i po dłuższej chwili przyniosła gorącą herbatę i swoją koszulę nocną. O nic nie spytała, rzuciła „dobranoc” i zamknęła za sobą drzwi. Słyszałam jeszcze, że coś po cichu tłumaczy mężowi, i dom pogrążył się w ciszy. Początkowo zmarznięta opatuliłam się szczelnie kołdrą, ale chwilę później wydała mi się potwornie ciężka. Miałam wrażenie, że mnie dusi i przytłacza. Cała się spociłam, więc ją z siebie zrzuciłam i otworzyłam okno. Wdychane łapczywie powietrze nie pomogło. Złapały mnie mdłości i w ostatniej chwili zdążyłam do łazienki. Potem zasnęłam i spałam jak zabita, dopóki nie poczułam zapachu kawy i nie zobaczyłam Lidki siedzącej na łóżku po turecku i wyciągającej do mnie gorący kubek. – Zawiozłam dzieci do przedszkola, Paweł jest w pracy. Wzięłam urlop na życzenie, więc jestem tu tylko dla ciebie. Masz, napij się i doprowadź do stanu używalności. – Nie, dziękuję za kawę. – Napij się, bo wyglądasz jak zombie. – Nie pijam kawy. – Nie pijesz kawy? Od kiedy? Co jest grane? – Patrzyła na mnie wnikliwie… i jest! Jej źrenice robiły się coraz większe i większe. – Cholera! Jesteś w ciąży, tak? Słyszałam, jak wymiotowałaś. Jak to możliwe? Zajęło jej to naprawdę kilkanaście sekund, aby połączyć ze sobą wcale nie tak oczywiste fakty. Rzygałam z nerwów, a kawy nie piję ot tak, na wszelki wypadek. Zajęło jej to kilkanaście sekund, a Marcin nic nie spostrzegł przez trzy tygodnie. – Nie, no co ty… – zaczęłam, ale nie dała mi skończyć. – Jestem twoją siostrą, do cholery, więc mnie nie okłamuj. Poza tym byłam w ciąży, pragnę ci przypomnieć. – Jestem… – Mój Boże, tak się cieszę – rzuciła mi się na szyję, ani na chwilę nie odkładając kubka z wrzątkiem. – Czy to… czy tym razem to pewne? – Nie! To
Jej filmowa bohaterka Scarlett O'Hara mówiła: "Pomyślę o tym jutro". Ona zaś przejmowała się wszystkim na zapas. W pamięci widzów zapisała się dwiema genialnymi rolami: w filmach "Tramwaj zwany pożądaniem" oraz "Przeminęło z wiatrem". Wczoraj minęło 81 lat od premiery tego drugiego dzieła. Piękność, stworzona do bałamucenia mężczyzn”, „Najlepsze, co Wielka Brytania mogła dać Hollywood”, „Gwiazda, na którą czekaliśmy”, „Bogini!” – tak pisano o 26-letniej Vivien Leigh, gdy w 1940 roku odbierała Oscara za rolę Scarlett O’Hary w „Przeminęło z wiatrem” (1939). Ona jednak nie była zadowolona. – Nie jestem gwiazdą filmową, a na pewno nie tylko nią. Jestem aktorką. Prawdziwą. Urodzoną po to, aby grać. Bycie gwiazdą oznacza życie w fałszu, dla złudnych wartości i taniego rozgłosu. Ja pragnę czegoś więcej – cierpliwie tłumaczyła reporterom. Oni zaś zauważyli, że słodki kociak potrafi błyskawicznie zamienić się w drapieżną lwicę. I tak było przez całe jej życie. Jedyny przyjacielMała Vivian Mary Hartley lubiła sobie wyobrażać, że jest postacią z bajki. Łapczywie pochłaniała podsuwane jej przez mamę książki, a potem udawała, że jest Alicją w Krainie Czarów lub Małą Syrenką. Jako że urodziła się w Darjeeling w Indiach, wcześnie poznała hinduską mitologię. W zabawach wcielała się więc w boginię nocy Ratri i szczęścia Śri. Po pierwszej wojnie światowej rodzice opuścili zielone wzgórza u stóp Himalajów. Rozpoczęli nowe życie w Anglii, a sześciolatkę posłali do katolickiej szkoły z internatem. Oderwana od świata, który znała i kochała, zaczęła fantazjować: – Będę sławna. Zagram sto wspaniałych ról i wszyscy mnie polubią. Uważała, że ma już pewne doświadczenie. W końcu jako trzylatka wystąpiła na scenie amatorskiego teatrzyku. Zadeklamowała wtedy pięknie popularny wierszyk dla dzieci. – Te rymy znano za Szekspira! – pochwalił ją tata. Córka zapamiętała nazwisko pisarza, a gdy podrosła, przeczytała wszystkie jego dramaty. W wielu z nich później zagrała. Zanim jednak do tego doszło, była samotnym dzieckiem, którego powiernikiem stał się stary kot. Dobrze, że zakonnice pozwalały jej zabierać go na noc do dormitorium. Wkrótce zaprzyjaźniła się też z Maureen O’Sullivan (matką Mii Farrow). Koleżanka tak jak Vivian marzyła o aktorstwie i dopięła swego wcześniej. Z siłą huraganuBył rok 1931, gdy 18-letnia panna Hartley zobaczyła film z udziałem Maureen. Podobno tak długo suszyła ojcu głowę, aż zapisał ją do Królewskiej Akademii Sztuki Dramatycznej w Londynie. Wkrótce wyszła za mąż za prawnika Herberta Leigh Holmana. – Aktorzy! Cóż to za zawód? Banda kuglarzy i tyle – kpił. Młoda żona uważała, że jedyną dobrą rzeczą, jaką mu zawdzięcza, jest pseudonim sceniczny Vivien Leigh. Wybrała go, choć agent sugerował, by postawiła na April Morn. U progu sławy, w 1935 roku, poznała Laurence’a Oliviera. Przyszła obejrzeć spektakl z jego udziałem. Potem on wybrał się do teatru „na Vivien”. – Miała siłę huraganu – mówił. Nie wiedział, że nosiła w sobie ziarno szaleństwa, które niebawem da o sobie znać. Wystąpili razem w inscenizacji „Hamleta” i filmie „Wyspa w płomieniach” (1937). Gdy zaś wyjechał do USA kręcić „Wichrowe wzgórza”, spakowała podróżny neseser, zostawiła męża oraz córeczkę Suzanne i ruszyła za nim. – Słodki Larry jest moim całym światem – powtarzała. Równia pochyłaW Hollywood spełniło się jej marzenie. Otrzymała rolę w ekranizacji „Przeminęło z wiatrem”. Na planie pracowała bez wytchnienia. Wypalała do czterech paczek papierosów dziennie i wpadała na przemian w euforię bądź depresję. Kiedy przychodziły gorsze chwile, zamykała się w sobie. A potem zaczynała krzyczeć. Nazajutrz nic z tego nie pamiętała. Gigantyczny sukces, jaki odniosła, zdecydowanie ją przerósł. Osłodą był ślub z Olivierem w 1940 roku. Drugi mąż stał się jej obsesją. Był jednocześnie wrażliwy i zdecydowany. Znosił zmienne nastroje Vivien. Nie odszedł, gdy zdiagnozowano u niej psychozę maniakalno-depresyjną. Opiekował się nią, kiedy zachorowała na gruźlicę. Pocieszał, gdy dwa razy poroniła. Akceptował kochanków. Przede wszystkim zaś uwielbiał pracować z nią w filmach i teatrze. Szczytowym osiągnięciem Leigh była rola obłąkanej Blanche DuBois w „Tramwaju zwany pożądaniem”, nagrodzona w 1952 roku Oscarem. – Dla dobra kreacji była gotowa czołgać się po potłuczonym szkle – mówił reżyser Elia Kazan. Niestety, wybitna aktorka czerpała coraz mniej radości z życia: – Jestem skorpionem, a one same się niszczą i zabijają – stwierdziła gorzko. W 1959 roku związała się z Jackiem Merivalem. Rok później przypieczętowała rozwód z Laurencem. Zmarła 8 lipca 1967 roku na gruźlicę, mając zaledwie 53 lata. W pokoju czuwał jej ukochany perski kot, a na szafce przy łóżku stało zdjęcie Oliviera.